Początkowo przyglądałam się temu przepoczwarzeniu ze spokojem i pobłażliwością - zima, brak światła, kolega chory - racjonalizowałam. No przecież piąta klasa podstawówki - jeszcze nie czas na bycie matką nastolatka.
Wkrótce na nosie pojawił się pierwszy pryszcz, w dzienniczku coraz więcej jedynek, a na zebraniu z rodzicami dowiedziałam się, że mój syn stawia pierwsze, na szczęście niezdarne kroki w fachu fałszerza rodzicielskich autografów.
Zrozumiałam, że Kosmita rozgościł się w naszym domu na dobre. Od tamtej pory próbuję nauczyć się kosmicznego języka. Wychodzi różnie. Porozumiewanie się z nastolatkiem to materia, która nie poddaje się prawom logiki, to cienki lód, który pęka pod naporem zbyt wielu słów i niekontrolowanych emocji.
Ile razy wydaje mi się, że już oswoiłam Kosmitę, wyłazi z niego dzika, nieokiełznana bestia. Choć Kosmita bywa też przymilnym stworzeniem, ma tysiące pomysłów, prowadzi egzystencjalne dysputy i żeluje włosy :)
Mam nadzieję, że z tego mojego pisania powstanie instrukcja obsługi Kosmity, choć zapewne każdy ma w domu egzemplarz unikatowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz